Kiedy ktoś mówi, że od dziecka czymś tam się zajmował, brzmi to często dość banalnie. W przypadku mojej wielkiej miłości do igły i nitki muszę jednak i ja wyciągnąć na tapetę ten banał.
Tak, od dziecka uwielbiałam bawić się nożyczkami. Wycinałam namiętnie wszystko i we wszystkim. Nawet kwiatki w parasolu mamy. Dając mi nożyczki do ręki rodzice gwarantowali sobie tzw. święty spokój. Siadałam cicho w kątku i cięłam. Towarzystwo lub jego brak nie robiło mi różnicy. Co nacięłam, to składałam w jakąś nową całość. Z ogromną przyjemnością obserwowałam moją szyjącą mamę, podglądałam jak babcia dziergała na drutach, fascynowało mnie szydełko. Chłonęłam wszystko jak gąbka. Mając jakieś 7 lat stroiłam mojego ukochanego misia we własnoręcznie wykonane sweterki i porcięta. Na dyskotekę szkolną w podstawówce ubrałam się w kieckę, która zaskoczyła moją mamę. Nie wiedziała nawet kiedy to "cudo" zmajstrowałam. Ręcznie szyte po nocach, ręcznie obrzucane brzegi i stebnowany dół. Uwielbiałam przeróbki. Te pierwsze najszczęśliwsze nie były, bo np. skracając spódnicę, którą podkradłam mamie, dziabnęłam ciut za dużo i trzeba było kitrać ją po szafach, żeby mama nie dorwała ;) Pierwsza szyta z wykroju bluzka też jakimś cudem wykroiła się z dwoma lewymi rękawami, a materiału było na styk, więc lipa.
Pierwszy sweter udziergałam w wieku lat szesnastu. Wielki był, miodowo-kremowy z kwadratów łączonych na przodzie i z dwoma warkoczami biegnącymi po bokach. Czasem jakieś oczko zostało przegapione i trzeba było pruć kilka, lub kilkanaście rzędów, żeby wrócić i poprawić. Prułam i walczyłam dalej. Nie odpuszczałam sobie. Musiało być tak, jak założyłam na początku pracy, bez niedoróbek. Jakimś cudem miałam do tego ogromne pokłady cierpliwości. Sama nie wiem skąd.
Podczas studiów, które z modą i szyciem nie miały nic wspólnego, czas w akademiku umilałam sobie dalszym dziubaniem ręcznym. Tak do drugiego roku, kiedy to obśpiewałam pierwszego Sylwestra w życiu i za zarobioną kasę zakupiłam swoją pierwszą maszynę szyjącą. Od teraz było nieco łatwiej ;)
Rodzinę katowałam ciągłym gapieniem się w telewizor i programem Fashion TV. Śledziłam pokazy mody jak zaczarowana. Marzyłam, że może kiedyś... Niekoniecznie mój własny dom mody, ale praca dla kogoś, kto w tym świecie coś znaczy. Armani, Dior... marki, które od lat niezmiennie stawiają na jakość przeliczając co do milimetra każdy szew. Bajkowe suknie, które tworzy Zuhair Murad. Patrzyłam, podziwiałam pracowałam nad sobą i swoim warsztatem, aż w roku 2001 pognało mnie za ocean. W NY wylądowałam w sierpniu z tym ogromnym marzeniem w sercu, ale z wiarą siebie zbyt małą, żeby przeć do przodu. Na gumowych kolanach przechodziłam obok namiotów przygotowanych na NY Fashion Week, który odbywa się tam jesienią każdego roku. No i przyszedł wrzesień. Widok walącego się WTC został w głowie. Płacz ludzi na ulicy, strach, niepewność... Wszystko pozmieniało się w parę chwil. Nowy York już nie zachwycał mnie lekkością stylu. Jego mieszkańcy jak kolorowe ptaki już mnie nie fascynowali jak przedtem. Tacy sami ludzie. Nie ważne w czym na grzbiecie. Wszyscy tak samo przerażeni i niepewni. Bez znaczenia z jaką kasą w portfelu, jak dobrze odszytej kiecce. Wszyscy myślę czuli to samo przejeżdżając np. Brooklyn Bridge, czy aby coś znowu się nie posypie...
Zwątpiłam w sens mojej obecności tam. Nie czułam się jak w domu. Decyzja o powrocie była szybka i bilansując moje kolejne lata zdecydowanie trafiona.
Później trzeba było ogarniać jakoś tę polską rzeczywistość, co często wychodziło mi dość kulawo, ale zawsze jakoś ;)
W międzyczasie dorastałam, obserwowałam i ludzi, i siebie. Układałam w głowie priorytety. W tej drodze do dnia dzisiejszego temat "moda" rozmył sie zupełnie. Widząc znajomych, którzy za drogie metki pokroić by się dali w plasterki, którzy za tą modą pędzą na oślep jakby luster w domu nie mięli doszłam do wniosku, że szkoda mi na to czasu. Czy na grzbiecie Dior, czy sweter sieci F&F tak samo mój dzień trwać będzie 24h, a życie darowane jedno. Spędzanie godzin na tworzeniu stylizacji, śledzeniu trendów, pajacowaniu przed lustrem i robieniu min do "fejsbukowych selfików"- nie dla mnie. Szkoda życia. Odpicować się mogę na specjalne okazje, a na co dzień wygodne dżinsy, T-shirt, czy koszula. Więcej czasu zostaje na pracę-moją przyjemność. Na pamiątkę zostały mi jeszcze stare projekty. Może ktoś kiedyś zechce je zrealizować, ja idę stroić moje misie ;)
Zdecydowanie stawiam na kolorowe szmatki, całą moją radość, którą chcę zostawić po sobie, kiedy przyjdzie zamknąć oczy na dobre,
Uściski weekend'owe!
Wasza niemodna Cottoni